Nawoływania
"sabzija, sabzija"1,
"gadźar, tamatar, pjaz"2,
wykrzykiwane po wielokroć przez wędrownych sprzedawców warzyw, budziły nas
prawie codziennie. Zazwyczaj wyskakiwałyśmy wtedy z naszych łóżek z zamiarem
zrugania handlarza obserwując jednocześnie, jak z domów naprzeciwko, z
pierwszych, drugich i trzecich pięter, panie domu spuszczają na sznurkach
kolorowe wiaderka z obliczoną kwotą, by następnie wciągać je mozolnie,
wypełnione już po brzegi zakupionym towarem. Asia, rozbudzona, już się nie
kładła, ale szybciutko ubierała i zwijała karimatę, aby zdążyć na sesję
osiedlowej jogi. Garstka mieszkańców dzielnicy zbierała się codziennie w
pobliskim ogrodzie by wspólnie powitać dzień porannymi ćwiczeniami. Ja, zaspana
i leniwa, wolałam wrócić do łóżka, ale nie na długo. Zasnąć nie pozwalało
łomotanie do drzwi pani zabierającej od nas śmieci. Na nic zdały się prośby,
aby robiła to ciszej. Śmieci nie mogłyśmy też wystawić za drzwiami dzień
wcześniej, bo w nocy mogłyby się stać łupem dla głodnych szczurów lub małp.
Zrezygnowana i zła, że znowu nie udało mi się dłużej pospać, szłam się wykąpać.
Zimny orzeźwiający prysznic zawsze nastrajał optymistycznie. Jeszcze tylko
kubek gorącej kawy, zawsze rozpuszczalnej, bo mieloną trudniej było w Delhi
zdobyć, i mogłam zacząć dzień. Jeżeli akurat miałam poranne zajęcia z tańca
odissi, które odbywały się w Triveni Kala Sangam, szkole usytuowanej w samym
centrum miasta, musiałam na nie dojechać autobusem. Z przesiadką. Na przystanek
szłam około 10 minut mijając po drodze dostawców mleka, nie rozbudzonych do
końca zamiataczy ulic, ludzi spieszących się do pracy, studentów oraz dzieci w
kolorowych mundurkach udające się do szkoły na rowerowych rikszach.
Delhijskie
ulice od rana wypełniało tysiące aromatów: kwitnącego jaśminu, prażonych
orzeszków ziemnych, cynamonu i kardamonu z indyjskiego ćaju3,
który pili wszyscy i wszędzie. Nozdrza drażniły także zapachy mniej przyjemne,
spalin, ludzkiego moczu, krowich odchodów czy śmieci leżących na ulicy. To mi
jednak nie przeszkadzało. Byłam szczęśliwa, ze jestem w Indiach i chłonęłam
atmosferę tego miejsca, pozwalając widokom, zapachom, smakom i dźwiękom zapisać
się w moim sercu już na zawsze.
Odissi
pokochałam równie mocno, ale myślę, że jest to temat na zupełnie osobny
artykuł. Zajęcia miałam dwa razy w tygodniu i trwały one godzinę. Kiedy
opuszczałam gmach szkoły upał stawał się już nie do zniesienia. Jeżeli tego
dnia nie miałam zajęć popołudniowych na uniwersytecie, szłam piechotą na
Connaught Place4
albo jechałam do polskiej ambasady na przysłowiową kromkę chleba z masłem.
Pieczywo bowiem w Indiach było tylko tostowe. W niektórych miejscach można było
kupić także pszenne bułki, ale były one niesmaczne. Dla ambasad natomiast, w
jednym z luksusowych hoteli, wypiekano pyszny pszenno-żytni chleb na zakwasie.
Do dziś pamiętam jego smak. Dotychczas żaden nie smakował mi tak bardzo. Może
dlatego, że pieczywa nie jadałam tam często? Za to warzywa w Indiach są
najlepsze na świecie. Stragany uginały się pod ich ciężarem, kusiły
soczystością barw, różnorodnością i słonecznym zapachem. Obiady najczęściej
gotowałyśmy więc same, próbując nieznanych nam wcześniej gatunków. Po obiedzie
zaś czas spędzałyśmy różnie: zwiedzałyśmy Delhi, szłyśmy na spektakl (zwykle
klasycznego tańca indyjskiego), koncert lub wystawę, a że zmrok zapada w
Indiach bardzo wcześnie, bo około godziny 18.00, wieczory przeznaczałyśmy na
naukę lub czytanie książek. Bardzo często spotykałyśmy się też ze znajomymi.
Podczas takich wielokulturowych spotkań niejedna z nas znalazła prawdziwą
miłość, a zadzierzgnięte wtedy przyjaźnie trwają do dziś.
W Indiach
nie miałam problemów z zasypianiem. Dni pełne wrażeń, nasycone natężeniem barw
i dźwięków, ustępowały miejsca nocom, bardzo cichym i czarnym. Tylko sny były
wtedy kolorowe.
3 Czarna herbata z mlekiem, gotowana z cukrem i
aromatycznymi przyprawami, takimi jak: kardamon, cynamon, goździki, imbir i in.
Katarzyna Poleszak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz