TRANSLATOR

„Kto przeczyta Eli, Eli, kto zobaczy te zdjęcia, może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem” / Eli, Eli, Wojciech Tochman, fot. Grzegorz Wełnicki

Na początku swojej książki Wojciech Tochman daje jakby swoje reporterskie credo – gdzie jest granica, której nie powinno się przekraczać, czy autor ma prawo pisać o wszystkim, co zobaczył i usłyszał? Czy powinien chronić swego rozmówcę, czy w pogoni za przyciągnięciem uwagi czytelnika bombardowanego z każdej strony przez media coraz bardziej drastycznymi informacjami i obrazami, a poprzez to coraz bardziej obojętniejącego na okropności tego świata – reporter ma prawo przekraczać granice ludzkiej intymności?

Eli, Eli to zbiór kilku reportaży Tochmana z Manili – stolicy Filipin. Filipiny to kraj gdzie 90% ludności to chrześcijanie, w tym 82% - katolicy. Kilka procent stanowią też wyznawcy islamu oraz starych wierzeń np. animizmu. Swoistym centrum tej reporterskiej opowieści jest manilski Cmentarz Południowy leżący w samym sercu stolicy Filipin. Lektura tej książki nie jest łatwa, wymaga od czytelnika dużo odporności i specyficznej wrażliwości, ponieważ nie brakuje tu scen ogromnie drastycznych, które często nie mieszczą się w sposobie pojmowania Europejczyka. Cmentarz Południowy to specyficzna nekropolia. Tutaj na grobach i grobowcach zmarłych istnieje drugie miasto – żywych. Jest to miasto slumsów, ludzi odrzuconych, nędzarzy i pariasów najgorszego autoramentu. Przeważają w nim kobiety i dzieci, dzieci które zostały poczęte i urodziły się tutaj, tutaj przeżyją swoje krótkie życie i tutaj umrą. Często nie wiedzą, że istnieje inny świat prócz grobów, mimo że wokół cmentarza rozciąga się widok na nowoczesne city Manili – olbrzymie biurowce projektowane przez światowej sławy architektów, piękne centra handlowe i domy bogatych ludzi. Tochmanowi udało się poprzez fotoreportera Grzegorza Wełnickiego i filipińskiego cicerone z tutejszych slumsów dzielnicy Onyx zyskać zaufanie swoich rozmówców z Cmentarza Południowego. Było to jedno z najcięższych przeżyć i doświadczeń na jego reporterskiej drodze. Najbardziej przejmujące były dramaty i cierpienie najmłodszych mieszkańców nekropolii. Dzieci, często sieroty, opuszczone przez rodziców (śmierć, narkotyki, przestępczość) głodne, chore, zostawione same sobie, pijące skażoną wodę z kałuż, która powoduje większość chorób skórnych i jelitowych, leżą na płytach grobowców czekając na śmierć.

Raz w roku w dniu 1 listopada manilczycy bardzo uroczyście obchodzą Święto Zmarłych. Już na kilka dni przed tą datą porządkowane są i malowane groby najbliższych, a potem, aż do 1 listopada, trwa sjesta z jedzeniem, piciem i wspominkami tych którzy odeszli. Rodziny śpią na grobach, na kocach, które przynieśli ze sobą. Są to oczywiście ludzie, których stać na utrzymanie grobów, biedacy bowiem są chowani w zbiorowych mogiłach. 

Manila to także światowe centrum seksturystyki. Biali z Europy, Australii, Japonii i USA przyjeżdżają tutaj w poszukiwaniu nastoletnich prostytutek. Kobiety, a często już 10-letnie dziewczynki uprawiają ten najstarszy zawód świata, aby utrzymać siebie i swoje rodziny. 

Jedną z bohaterek reportażu jest Josephine, zwana Ate Jo. Ta kobieta jest najniżej stojącą w hierarchii wszystkich odrzuconych nędzarzy dzielnicy Onyx. Dotknięta nieuleczalną chorobą skóry, objawiającą się różnej wielkości potwornymi naroślami, pokrywającymi ciało od stóp aż do twarzy,  budzi strach i obrzydzenie. Josephine chowana jest przed oczami ludzi w małej, zatęchłej klitce zbudowanej ze szmat i blachy. Fotograf, wspomniany wyżej Grzegorz Wełnicki, za zgodą Ate Jo zrobił jej portret stylizowany na Dziewczynę z Perłą Jana Vermeera – „Josephine z Perłą”. Kiedy kilka miesięcy później Tochman podarował jej duży wydruk tego portretu, siostra z matką orzekły, że Ate Jo wygląda jak święta i wszystkie płakały. Josephine nigdy nie widziała morza, mimo że Manila leży przecież nad morzem. Autor z fotografem zorganizowali Josephine i jej matce wycieczkę na wybrzeże, a Wełnicki zrobił piękne zdjęcie matce i córce stojących w wodzie przy zachodzącym słońcu.

Dodatkowym atutem książki Eli, Eli są fotografie Grzegorza Wełnickego. Jest to, moim zdaniem, fotografia artystyczna z najwyższej półki. Światło, kolory i nastrój tworzą prawdziwe dzieła sztuki. Te zdjęcia same w sobie tworzą osobną, równoległą do tekstu narrację. Nawet te drastyczne nie chcą szokować i budzić niezdrowej ciekawości, ale starają się wydobyć z nędzy, odrzucenia i choroby wewnętrzne piękno bohaterów reportażu.

Tytuł książki Tochmana Eli, Eli nawiązuje do słów Jezusa umierającego na krzyżu - Eli, Eli, lama sabachthani? (Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?). Czytając ten reportaż pokazujący ludzką nędzę i odrzucenie nie sposób nie zgodzić się z autorem, że jest to najlepszy tytuł. Szczerze polecam tę bardzo trudną, ale jednocześnie piękną i przejmującą książkę.



Maciej Krawczyk



                                                                                                             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz