TRANSLATOR

Z cyklu: Stypendium w Indiach / Opowiada Katarzyna Poleszak

Indie to mit – zbiorowa fikcja, w której wszystko było możliwe, bajka, z którą rywalizować mogły jedynie dwie inne potężne fantasmagorie: pieniądze i Bóg.
Dzieci Północy, Salman Rushdie

Nie ma lepszego cytatu, a może i książki, która opisuje Indie tak dobitnie i prawdziwie. To kraj, który odcisnął piętno na mojej duszy i moim ciele, już na zawsze pozostając moją drugą ojczyzną, za którą tęsknię niemal każdego dnia.

Siedząc w samolocie, który zmierzał w kierunku Delhi w lipcu 2002 roku, czułam jednocześnie podniecenie i strach. Oto spełniało się moje największe marzenie – spędzę najbliższy rok, a może i lata, w kraju wielu kolorów, tajemnic i kontrastów, w kraju, który był dotąd jedynie nieuchwytnym przedmiotem moich studiów i pasji. Bałam się jednak czy sobie poradzę, jak odnajdę się w tym wielokulturowym tyglu oraz czy moje wyobrażenia będą miały pokrycie w rzeczywistości. To co zapamiętam na całe życie to pierwsze wrażenie – bardzo fizyczne uczucie wszechogarniającego ciepła i wilgoci, okraszone zapachem przypraw, kadzidła i brudu oraz kakofonia dźwięków – żebrzących dzieci, klaksonów, wycia krów i nawoływania rikszarzy. Byłam przerażona. Ale i ciekawa. Z lotniska odebrał mnie i moje koleżanki przedstawiciel ICCR (Indian Council for Cultural Relations – Indyjska Rada ds. Stosunków Kulturalnych, organizacja Rządu Indii, oferująca m. in. stypendia dla zagranicznych studentów), przeuroczy pan Chatterjee, który pozostał opiekunem polskich studentów już do końca stypendium. Biały ambassador (najpopularniejszy w Indiach samochód) zabrał nas do Youth Hostelu, miejsca naszego tymczasowego pobytu. Była noc z piątku na sobotę, nie zmrużyłam oka, z emocji, ale także z powodu hałasu, jaki wydawał kręcący się na suficie wiatrak. W poniedziałek miałam stawić się na uczelni, w biurach ICCR i FRRO (Foreigners Regional Registration Office – Regionalne Biuro Rejestracyjne dla Obcokrajowców), by dopełnić wszystkich formalności związanych ze stypendium.


Ale jak to w Indiach bywa – nie da się wszystkiego załatwić w jeden dzień. Nie chodzi nawet o potworne upały czy duże odległości, w jakich znajdują się poszczególne biura czy uczelnia. Dla Indusów wszystko bowiem jest „na jutro”. Wszędzie słyszałam jedynie kal, kal, kal (jutro w jęz. hindi). Tu pomocą okazała się moja znajomość języka hindi, na którą zawsze mile reagowano. Przy zwykłym targowaniu się ceny spadały do minimum, a bezwzględni indyjscy urzędnicy potrafili przyspieszyć sprawy odłożone na później. To nic, że moje nazwisko zawsze zapisywano z błędami, to na uczelni i w przeróżnych biurach nie było takie ważne. Najważniejsza była ogromna ilość przeróżnych kartek, karteczek, zaświadczeń, pieczątek – im więcej tym lepiej i mniejsza możliwość, że odeślą mnie z kwitkiem. Nauczyłam się robić kopie nawet mało istotnych rzeczy – wszystko zawsze mogło się przydać. Podobnie jak zdjęcia, których odbitki do tej pory znajduję przeglądając stare dokumenty. Wszędzie zabierałam ze sobą książkę – nawyk, który pozostał mi do dziś. Czasami zwlekano z ważnym podpisem kilka godzin, więc cierpliwie czekałam zagłębiając się w lekturę. Dopełnienie wszystkich formalności zajęło mnie i moim polskim koleżankom jeden tydzień – świetny wynik w porównaniu ze studentami z innych krajów. Po dwóch tygodniach miałyśmy już wynajęte mieszkania, zrobiony test na Aids (to w Indiach wymóg dla osób przebywających w kraju dłużej niż 6 miesięcy), znałyśmy na pamięć delhijską trasę południe-centrum-północ i nauczyłyśmy się przeklinać nie gorzej od tubylców. Do rozpoczęcia nauki pozostały dwa tygodnie. A jak ona wyglądała i z jakiej narodowości studentami zetknął mnie los – o tym następnym razem...



Katarzyna Poleszak

6 komentarzy:

  1. Na zdjęciach w legitymacji wyglądasz właściwie jak mieszkanka Indii, czy po dłuższym czasie ludzie myśleli że jesteś miejscowa?

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo często zdarzały mi się takie sytuacje. O niektórych z pewnością jeszcze wspomnę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mało ludzi o tym wie, ale z wielkim trudem i blondyn jak ja może być w Indiach miejscowym, no może nie "od zawsze" ale są biali, z pierwszych kolonizatorów, którzy po 400 latach zamieszkiwania w Indiach zatracili pamięć pochodzenia i są np. hinduistami. Widziałem takich w Kolkacie (Kalkucie). Ogólnie zaś różnorodność wyglądu jest wielka, od Kaszmirczyków do rdzennych Drawidów... ale blond włosy chyba się naturalnie nie zdarzają na półwyspie indyjskim?

    OdpowiedzUsuń
  4. Indusa blondyna nie spotkałam, ale za to niebieskie, zielone lub szare oczy nie są znowu taką rzadkością.

    OdpowiedzUsuń
  5. Moje gratulacje, świetnie zaczęłaś. Czekam na dalszy ciąg tej opowieści. Pozdrawiam świątecznie

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję Pani Aniu :) Ciąg dalszy chyba po Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń