Dzieci
Północy, Salman Rushdie
Nie ma
lepszego cytatu, a może i książki, która opisuje Indie tak dobitnie i
prawdziwie. To kraj, który odcisnął piętno na mojej duszy i moim ciele, już na
zawsze pozostając moją drugą ojczyzną, za którą tęsknię niemal każdego dnia.
Siedząc w
samolocie, który zmierzał w kierunku Delhi w lipcu 2002 roku, czułam
jednocześnie podniecenie i strach. Oto spełniało się moje największe marzenie –
spędzę najbliższy rok, a może i lata, w kraju wielu kolorów, tajemnic i
kontrastów, w kraju, który był dotąd jedynie nieuchwytnym przedmiotem moich
studiów i pasji. Bałam się jednak czy sobie poradzę, jak odnajdę się w tym
wielokulturowym tyglu oraz czy moje wyobrażenia będą miały pokrycie w
rzeczywistości. To co zapamiętam na całe życie to pierwsze wrażenie – bardzo
fizyczne uczucie wszechogarniającego ciepła i wilgoci, okraszone zapachem
przypraw, kadzidła i brudu oraz kakofonia dźwięków – żebrzących dzieci,
klaksonów, wycia krów i nawoływania rikszarzy. Byłam przerażona. Ale i ciekawa.
Z lotniska odebrał mnie i moje koleżanki przedstawiciel ICCR (Indian Council
for Cultural Relations – Indyjska Rada ds. Stosunków Kulturalnych, organizacja
Rządu Indii, oferująca m. in. stypendia dla zagranicznych studentów),
przeuroczy pan Chatterjee, który pozostał opiekunem polskich studentów już do
końca stypendium. Biały ambassador (najpopularniejszy w Indiach samochód)
zabrał nas do Youth Hostelu, miejsca naszego tymczasowego pobytu. Była noc z
piątku na sobotę, nie zmrużyłam oka, z emocji, ale także z powodu hałasu, jaki
wydawał kręcący się na suficie wiatrak. W poniedziałek miałam stawić się na
uczelni, w biurach ICCR i FRRO (Foreigners Regional Registration Office –
Regionalne Biuro Rejestracyjne dla Obcokrajowców), by dopełnić wszystkich
formalności związanych ze stypendium.
Ale jak
to w Indiach bywa – nie da się wszystkiego załatwić w jeden dzień. Nie chodzi
nawet o potworne upały czy duże odległości, w jakich znajdują się poszczególne
biura czy uczelnia. Dla Indusów wszystko bowiem jest „na jutro”. Wszędzie
słyszałam jedynie kal, kal, kal (jutro w jęz. hindi). Tu pomocą
okazała się moja znajomość języka hindi, na którą zawsze mile reagowano. Przy
zwykłym targowaniu się ceny spadały do minimum, a bezwzględni indyjscy
urzędnicy potrafili przyspieszyć sprawy odłożone na później. To nic, że moje
nazwisko zawsze zapisywano z błędami, to na uczelni i w przeróżnych biurach nie
było takie ważne. Najważniejsza była ogromna ilość przeróżnych kartek,
karteczek, zaświadczeń, pieczątek – im więcej tym lepiej i mniejsza możliwość,
że odeślą mnie z kwitkiem. Nauczyłam się robić kopie nawet mało istotnych
rzeczy – wszystko zawsze mogło się przydać. Podobnie jak zdjęcia, których
odbitki do tej pory znajduję przeglądając stare dokumenty. Wszędzie zabierałam
ze sobą książkę – nawyk, który pozostał mi do dziś. Czasami zwlekano z ważnym
podpisem kilka godzin, więc cierpliwie czekałam zagłębiając się w lekturę.
Dopełnienie wszystkich formalności zajęło mnie i moim polskim koleżankom jeden
tydzień – świetny wynik w porównaniu ze studentami z innych krajów. Po dwóch
tygodniach miałyśmy już wynajęte mieszkania, zrobiony test na Aids (to w
Indiach wymóg dla osób przebywających w kraju dłużej niż 6 miesięcy), znałyśmy
na pamięć delhijską trasę południe-centrum-północ i nauczyłyśmy się przeklinać
nie gorzej od tubylców. Do rozpoczęcia nauki pozostały dwa tygodnie. A jak ona
wyglądała i z jakiej narodowości studentami zetknął mnie los – o tym następnym
razem...
Katarzyna Poleszak
Na zdjęciach w legitymacji wyglądasz właściwie jak mieszkanka Indii, czy po dłuższym czasie ludzie myśleli że jesteś miejscowa?
OdpowiedzUsuńBardzo często zdarzały mi się takie sytuacje. O niektórych z pewnością jeszcze wspomnę :)
OdpowiedzUsuńMało ludzi o tym wie, ale z wielkim trudem i blondyn jak ja może być w Indiach miejscowym, no może nie "od zawsze" ale są biali, z pierwszych kolonizatorów, którzy po 400 latach zamieszkiwania w Indiach zatracili pamięć pochodzenia i są np. hinduistami. Widziałem takich w Kolkacie (Kalkucie). Ogólnie zaś różnorodność wyglądu jest wielka, od Kaszmirczyków do rdzennych Drawidów... ale blond włosy chyba się naturalnie nie zdarzają na półwyspie indyjskim?
OdpowiedzUsuńIndusa blondyna nie spotkałam, ale za to niebieskie, zielone lub szare oczy nie są znowu taką rzadkością.
OdpowiedzUsuńMoje gratulacje, świetnie zaczęłaś. Czekam na dalszy ciąg tej opowieści. Pozdrawiam świątecznie
OdpowiedzUsuńDziękuję Pani Aniu :) Ciąg dalszy chyba po Nowym Roku.
OdpowiedzUsuń