TRANSLATOR

Gaumardżos! Zbiór wspomnień i przemyśleń z Gruzji!

Ostatnio, zupełnie przez przypadek wpadła w moje ręce książka, która wyzwoliła niezwykle miłe wspomnienia z ostatnich wakacji, a mianowicie „Gaumardżos. Opowieści z Gruzji” Anny Dziewit-Meller i Marcina Mellera. A jak wspomnienie wakacji, to oczywiście podróż, a jak podróż, to oczywiście fotografie. Patrząc na nie pomyślałam, że grzech się nimi nie podzielić, zwłaszcza z osobami, które być może planują odwiedzić ten kraj. Nie będzie to zatem opowieść z wyraźnie określoną narracją, będzie to raczej luźny zbiór moich wspomnień i przemyśleń z podróży do kraju z wielką tradycją i kulturą, która niestety co raz bardziej zostaje wypaczona przez kulturę zachodu. 

NA POCZĄTEK TROCHĘ HISTORII
Zacznę od sprawy najważniejszej, a więc alfabetu gruzińskiego, który nie należy do najmłodszych, sięga bowiem V wieku. Nazywany jest mchedruli. Składa się z 33 znaków, które odpowiadają literom alfabetu łacińskiego, nie rozróżnia jednak małych i dużych liter. To bardzo trudny język, zarówno w piśmie, jak i w mowie. Pojedyncze słowa zapamiętałam, jednak obawiam się, że nauka tego języka zajęłaby mi sporo czasu.

Marcin Meller we wspomnianej książce pisze, że każdy mieszkaniec Gruzji w głębi serca czuje, że jest wcieleniem wszystkich swoich poprzedników, zwłaszcza tych najznakomitszych – wielkich władców i władczyń, bohaterów sprzed wieków i rzeczywiście tak jest. Gruzini są ludźmi dumnymi, z mocno zakorzenionym poczuciem własnej wartości. Są przekonani, że wszystko co gruzińskie, jest absolutnie najlepsze. Jak słusznie zauważył autor książki, wynika to przede wszystkim z poczucia ciągłości dziejów i wspólnoty z historycznym dziedzictwem.

Do dzisiaj Gruzini i Ormanie toczą spór o to, kto pierwszy przyjął chrześcijaństwo. Każda ze stron wytacza swoje argumenty. (Słynna anegdota, opowiadana przyjezdnym przez każdego Gruzina: „My – mówi Gruzin – przyjęliśmy je niemal od razu po Chrystusie!”. „No to my jesteśmy lepsi – mówi Ormianin – bo my przyjęliśmy chrześcijaństwo grubo przed Chrystusem”. W Armenii ta anegdota opowiadana jest w odwrotny sposób).  Naukowcy przychylają się jednak do wersji, że to jednak Armenia była minimalnie szybsza. W 1314 roku w Cezarei w Kapadocji Grigor Lusawowicz został mianowany pierwszym biskupem Armeni, a 20 lat później król Iberii Mirian (…) przyjął chrześcijaństwo. Struktury kościelne w Gruzji kształtowały się jednak już przed tym wydarzeniem, co daje Gruzinom podstawę do podawania w wątpliwość pierwszeństwa Armenii.  

PRZY STOLE
Dla Gruzinów spotkanie przy stole jest czymś wyjątkowym. Supra, czyli uczta to centrum życia towarzyskiego Gruzinów. Suprę można zorganizować wszędzie, nawet na stromym zboczu góry. Jedzenie wśród natury to jedno z ulubionych rozrywek Gruzinów. Przy suto zastawionym stole rozmawia się o wszystkim: rodzinie, sztuce, polityce, religii, życiu i śmierci. Nie ma uczty bez toastów a toastów bez tamady, przewodnika stołu, mistrza ceremonii, wodzireja. Rolą tamady jest dbanie o porządek podczas biesiady. Zwykle jest to dojrzały mężczyzna, który cieszy się szacunkiem i potrafi wygłaszać oratorskie toasty. Krótko mówiąc, w czasie gruzińskiej uczty więcej gada się niż pije, a impreza zawsze trwa do białego rana. Wiele w tym zasługi ma właśnie tamada. On wyznacza moment, kiedy można chwycić za kielich i wysłuchać toastu. A nie należą one do najkrótszych. Również on wypowiada kluczowe słowo gaumardżos, po którym biesiadnicy mogą wypić wino, oczywiście cały kieliszek do dna. Dobrego tamadę można nazwać artystą, ciekawy i mądry toast może trwać nawet do 20 minut. A trzeba go jeszcze powiedzieć w taki sposób, żeby zgromadzona wokół stołu publiczność, nie uciekła. U nas wystarczy krótkie chluśniem bo uśniem czy na zdrowie. W Gruzji nie ma krótkich toastów!

Podczas naszego wyjazdu tamadą był Walerian, mówił po polsku, dlatego wznosił skierowane do każdego z osobna toasty. Pierwszy był oczywiście wzniesiony zgodnie z tradycją za Boga, kolejny dotyczył naszych przodków, a później nas. Muszę przyznać, że to naprawdę bardzo miły moment wieczoru. Dzięki takiemu spersonalizowanemu toastowi, każdy czuje, że jest ważnym elementem uroczystości. Po skończonym toaście wszyscy głośno pozdrawiają się słowem gaumardżos! co oznacza „zwycięstwo”, a tłumaczone jest po polsku jako gruzińskie na zdrowie.

KUCHNIA
Jednym z najważniejszych składników gruzińskiej kuchni są orzechy włoskie. Utarte na gładką masę są ważnym składnikiem wielu potraw: sosów, farszów, zup, sałatek. Mieliśmy okazję jeść je z bakłażanem. Bardzo ciekawe połączenie. Proponuję spróbować. 
Na Kazbeku (gdzie spotkaliśmy Sylwię Chutnik) jedliśmy najsłynniejszą podczas wojny - gruzińską zupę fasolową z przyprawami i ogromną ilością kolendry, coś pomiędzy zupą a drugim daniem, ponieważ jada się ją z marynowanymi kwiatami dżondżoli – roślinkami, które rosną również w Polsce i które widnieją pod nazwą kłokoczka kolchidzka. Zobaczcie sami :)

W kraju słynącym z legendy Prometeusza, pieczenie na ogniu jest najpopularniejszą metodą przygotowywania potraw. Proszę nie mylić z naszym polskim grillowaniem :) To dzięki temu klasycznemu sposobowi, gruziński szaszłyk przygotowuje się niemal w każdym miejscu. Niestety nam nie było dane spróbować dobrego szaszłyka. Do Wardzii dojechaliśmy późnym wieczorem. Miejscowi, nie spodziewając się o tej porze gości, uraczyli nas szaszłykami z odmrożonej baraniny. Nie muszę chyba pisać, że pomysł ten nie należał do najlepszych. W myśl powiedzenia „nie ma sytuacji bez wyjścia”, my również takowe znaleźliśmy. Ryby wyłowione z pobliskiej rzeki okazały się ogromnym rarytasem, do tego dwa pomidory, arbuz i uczta gotowa.
Zwieńczeniem dnia była kąpiel w pobliskiej łaźni z dziurawym dachem, dzięki któremu mieliśmy okazję widzieć pięknie niebo pełne gwiazd.

Chleb różni się od naszego. Ma kształt płaskiego placka. Wypieka się go w specjalnych piecach chlebowych. Jest pyszny! Jednak najsłynniejsza potrawa w Gruzji to nadal chaczapuri – podawane w różny sposób w różnych regionach. To klasyczne, cienkie, okrągłe, tłuste ciasto upieczone na złocisty kolor z roztopionym serem bądź zieleniną czy piklami. Nie jestem specjalnie zwolenniczką tej potrawy, według mnie jest za tłusta, ale będąc w Gruzji grzech jej nie spróbować. Podobnie rzecz się ma z chinkali -  pierogami z mięsem lub innym farszem, wypełnionymi ziołowym bulionem, który należy wyssać zaraz po nagryzieniu. 
Więcej na temat gruzińskiej kuchni znajdziecie tutaj: http://pattravel.me/2015/09/27/top-10-kuchnia-gruzinska/

Każda rodzina posiada w domu duży zapas wina, wytwarzając go własnym sumptem. Takie wino ma specyficzny smak, różni się od tego butelkowego, dlatego nie wszystkim odpowiada. Ciekawy jest proces wytwarzania takiego wina: leżakuje sobie ono w zakopanych pod ziemią gigantycznych naczyniach z gliny zwanych kwewrami. Gruzińskie domowe wino jest słabsze od tego, które kupujemy w winnicach bądź w sklepach, można zatem bez obaw pić do dna każdy kielich, a nawet szklankę. Oprócz wina, pije się również chachę, coś w stylu naszego polskiego bimbru. Nie ma zwyczaju popijania alkoholu pomiędzy toastami. W Gruzji pije się na komendę. Wznosi się też tzw. toasty odwrotne, przekorne, podając jakąś fałszywą intencję. Czyli na przykład pije się za Stalina czy Putina. Kiedy po raz pierwszy Walerian wzniósł toast za Stalina, jednoznacznie sprzeciwiliśmy się temu. Dopiero później zorientowaliśmy się, że to tylko taki żart z jego strony, Gruzini nadal nie lubią Rosji!
W DRODZE
Koszmarne gruzińskie drogi. Pokonanie bardzo krótkiego odcinka drogi zajmuje dużo czasu, bo mniej więcej jedna trzecia trasy to zryta oponami ciężarówek droga bez asfaltu. Dodatkowo na szosach nie ma znaków drogowych. Zatem żeby kierowcy nie pozabijali się nawzajem, muszą stosować zasadę ograniczonego zaufania i przede wszystkim nie szarżować za kierownicą, co Gruzinom nie wychodzi najlepiej, ochoczo bowiem rozwijają wielkie prędkości, zarówno tam, gdzie położony jest asfalt, jak i w górach, na stromych zboczach. Gdy tylko Walerian rozpędzał auto ile fabryka dała, z trudem wchodząc w ostre zakręty, zamykałam oczy i wmawiałam sobie, że ta droga będzie tego warta. Na ulicach Tbilisi jeździ się według zasady kto pierwszy, ten lepszy, jednak mogę śmiało stwierdzić, że w tym nieładzie jest logika, bowiem ostatecznie rzadko dochodzi do kolizji. Na drodze Gruzini zachowują się na pozór irracjonalnie, ale w gruncie rzeczy konsekwentnie. Niezwykle rozbawiało nas nadmierne używanie klaksonu, np. na zakrętach, kiedy nie widać auta jadącego z naprzeciwka czy w miejscach, w których pojawiali się ludzie. Klakson pełni funkcję ostrzegawczą. 

Parkowanie dozwolone jest wszędzie, jeśli tylko kierowca potrafi odpowiednio manewrować pojazdem. Można stanąć na zakręcie, na chodniku, na wyjeździe, a nawet w rzece. Gruzini mają tendencję parkowania jak najbliżej celu, najlepiej w drzwiach wejściowych. Co ważne, w Gruzji do samochodu mieści się tyle osób, ile jest konieczne. Policja nie zatrzymuje z tego powodu, mimo że jest jej bardzo dużo na drogach.

Każdy kto przyjeżdża do Gruzji, musi zmierzyć się również z przechodzeniem przez jezdnię, co nie jest najłatwiejszym zadaniem. Owszem, na ulicach Tbilisi są namalowane na jezdni przejścia dla pieszych, ale złudzeniem jest, że ktoś na tych pasach sam z siebie się zatrzyma i was przepuści. W tym państwie pieszy jest pełnoprawnym uczestnikiem walki na drodze. Podobnie jak rozpędzone auta, walczy o swoją przestrzeń na drodze. Przez jezdnię przejdzie się tylko jeśli wymusi się pierwszeństwo. Na początku miałam z tym ogromny problem. Taki rodzaj radzenia sobie na jezdni robi wrażenie na wszystkich obcokrajowcach przybywających z państw, w których podstawową zasadą na drodze jest kodeks drogowy i światła na przejściach dla pieszych. Umiejętność ta wymaga nie lada sprawności fizycznej, opanowania i sprytu. 

GRUZIŃSKA DROGA WOJENNA
Słysząc nazwę Gruzińska Droga Wojenna wyobrażałam sobie, że będzie to podróż przez brzydkie, smutne, nostalgiczne miejsca upamiętniające poległych. Stało się zupełnie odwrotnie, szlak ponad stu kilometrowej Gruzińskiej Drogi Wojennej z Tbilisi do Kazbegi nad granicą Osetii Północnej okazał się jednym z najpiękniejszych w kraju. Zobaczcie sami. 

ZAPIERAJĄCE DECHW PIERSIACH WIDOKI
Zaraz po przylocie, po nieprzespanej nocy dotarliśmy do Uplisciche najczęściej krytykowanego przez turystów gruzińskiego skalnego miasta. W przewodnikach opisane jest jako najstarsze miasto w Gruzji, ulokowane w centrum starożytnego królestwa Kartlii. Kiedyś funkcjonowało jako ważny ośrodek polityczny i religijny. Wraz z chrystianizacją Karelii, na początku IV w., skalne miasto zaczęło tracić na znaczeniu na korzyść nowych ośrodków chrześcijańskich: Mcchety czy Tbilisi. Dzisiaj są to tylko małe skały i ruiny z jednym większym budynkiem, bazyliką św. Jerzego. W Uplisciche mamy pełną wolność i swobodę w działaniu. Wbrew temu, co piszą internauci, warto tam zajrzeć, choćby na chwilę. Zwłaszcza jak się ma do dyspozycji Waleriana – gruzina mówiącego po polsku, który z wielką ciekawością opowiada historię każdego zakątka. 
Jeszcze tego samego wieczoru dotarliśmy do Wardzii, skalnego miasta-klasztoru usytuowanego na zboczu góry Eruszeli w południowej Gruzji, niedaleko granicy z Turcją. Kiedyś mogło pomieścić nawet 5 tysięcy osób. Dzisiaj mieszka tam kilkunastu mnichów, starannie oddzielając swoje klasztorne życie od codzienności. To jedno z najciekawszych zabytków w Gruzji. Wydrążone zostało na wysokości 1300 metrów n.p.m., tuż nad kanionem rzeki Mtkwari. Poza oryginalną architekturą można do dziś podziwiać freski, które zdobią wnętrza świątyń. Będąc w tym kraju po prostu trzeba to miejsce zobaczyć. 
Jeśli chodzi o naturę, największe wrażenie zrobiła na mnie przepiękna Chewsuretia, której rzeki spływają na północną stronę Kaukazu, co sprzyja odcięciu się od reszty regionów. Udało nam się dotrzeć do Shatili – miejscowości ulokowanej przy rzece Argun, 20 km od granicy czeczeńskiej. Można do niej dotrzeć drogą czynną tylko dwa miesiące w roku, oczywiście w okresie suchym. Droga dłuży się niesamowicie, nasza trwała 7 godzin, ale widoki jakie jej towarzyszą, są niezastąpione, obłędne! Momentami czułam jakbym przebywała w krainie Władcy pierścieni, w raju na ziemi. Brakowało jedynie hobbitów! :)

Wjechać czy wyjechać z gór w Chewsuretii nie jest łatwo. Droga prowadzi nad bardzo wysokimi urwiskami, co wyzwala w człowieku ogromny strach, zwłaszcza w osobach z lękiem wysokości. Drogi w Gruzji są absolutnie obezwładniające, pełne stromych zboczy, przysypane skałami, pisakiem i ziemią. Pięciotysięczne groźne góry wiecznie pokrywa śnieg. Niżej mamy zielone doliny, przepełnione piękną roślinnością i wieże z kamienia, w których niegdyś chowali się górale przed najeźdźcą z sąsiedniego kraju. Mimo, że dotarło tutaj chrześcijaństwo, region pozostał pogański. Cerkwi raczej się tu nie spotka, za to mamy oblężenie kamiennych kapliczek khati poświęconych bogom ziemi, przystrojonych rogami zwierząt, świecami czy kryształami. W regionie tym żyje zaledwie parę setek ludzi, są to przede wszystkim młodzi mężczyźni służący w przygranicznych ternach.

Najbardziej popularnym miejscem trekkingowym w Gruzji są oczywiście okolice miasta Kazbegi w północnej części kraju. Spośród wielu miejsc szczególnym zainteresowaniem cieszy się podejście pod Kazbek - jeden z najwyższych szczytów Kaukazu na granicy z Rosją. Na szczęście w niczym nie przypomina to jeszcze tatrzańskich tłumów, chociaż od czasu do czasu pojawia się jakiś człowiek na horyzoncie, i zazwyczaj jest to Polak lub Rosjanin. Nam udało się dotrzeć do kościoła Cminda Sameba (Świętej Trójcy) powszechnie określanego jako „Gergeti“ (od nazwy wzgórza świątynnego, na którym stoi). Bez wątpienia widok z wysokości 2400 metrów n.p.m. był najwspanialszym widokiem na Kaukazie. Trzeba się porządnie nachodzić, spocić i zmęczyć, by potem uronić łzę ze wzruszenia podziwiając piękne górskie krajobrazy. 

W BIBLIOTECE
Oczywiście na swojej mapie turystycznej Gruzji miałam również Parlamentarną Bibliotekę Narodową w Tbilisi. Niestety nie udało mi się wejść pomiędzy półki z książkami, a to dlatego, że po pierwsze musiałabym mieć założoną kartę i chciałam ją założyć, mimo, że nic z niej nie zrozumiałam (na zdjęciu biała karta). Drugą przeszkodą był aparat fotograficzny, który wisiał na mojej szyi. Uprzejma starsza Pani (jedyna mówiąca w języku angielskim) grzecznie wytłumaczyła mi, że muszę mieć pozwolenie od dyrektora na robienie zdjęć. Tym razem się nie udało, co mnie bardzo dziwi, bo przecież biblioteka jest miejscem publicznym, ogólnodostępnym, ale najwidoczniej nie w Gruzji. Udało mi się jednak zrobić kilka fotografii przez okno i w pomieszczeniu, do którego nas wpuszczono. Nie są to najlepsze warunki do pracy, stąd moja gorąca prośba do polskich bibliotekarzy: nie narzekajmy, bo uwierzcie mi, inni mają gorzej! Zresztą zobaczcie sami!   


Na koniec kilka fotografii z Tbilisi.


Dorota Klementewicz



1 komentarz: